26 lipca

Wydawnictwa niszowe #2 A może nie takie niszowe?

Wydawnictwa niszowe #2 A może nie takie niszowe?

Dziś ciąg dalszy podróży po niszowych wydawnictwach! W ramach wyjaśnienia, co rozumiemy (ja i słownik) przez słowo "niszowy", zapraszam do pierwszej części moich poleceń. W ramach skrótu przypominam, że nie jest to określenie pejoratywne, oznaczające 'coś mniej znaczącego' albo 'gorszego sortu'. Nie, nie, nie! Niszowy znaczy tyle, co nie podążający głównym traktem, to taki, który wypełnia rynkową NISZĘ, zapotrzebowanie na coś innego, może mniej popularnego czy wiodącego. Niszowe wydawnictwa nie będą więc dostosowywać się do literackich trendów, ale tworzyć/wyszukiwać nowe. Czyż to nie wspaniałe? To takie wydawnictwa, które działają na mniejszą skalę niż Literackie czy Świat Książki, i z pewnością są mniej rozpoznawalne przez laików odwiedzających księgarnie raz na ruski rok, co nie znaczy, że nie odgrywają ważnej roli we współczesnej literaturze. Skoro to sobie wyjaśniliśmy - zaczynajmy! 

Wrocławskie wydawnictwo specjalizujące się w wydawaniu książek obrazkowych o charakterze artystycznym (tzw. picture books), które skierowane są do dzieci i dorosłych. Publikacje otrzymują liczne nagrody i jako odbiegające od masowych standardów, są chętnie wybierane przez kolekcjonerów. [Wikipedia]
Format to na pewno przystanek obowiązkowy dla osób zainteresowanych 1) ilustracją, 2) składem książki. Sama w domu mam, a raczej siostra ma, Księcia w cukierni i Miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsza jest zilustrowana przez Joannę Concejo, podobnie jak Zagubiona dusza napisana przez Olgę Tokarczuk. Ciekawostka - jeśli kojarzycie nowe wydania Tokarczuk z Literackiego, za ich okładki również odpowiada Concejo (widocznie współpracują). Miłość... to z kolei wiersz Szymborskiej, po polsku i francusku, a zilustrowany przez Włoszkę. Jak widać wyżej, całą książkę (jak również inne z Formatu) można rozwinąć w formę takiej kilkumetrowej planszy. Rewelacyjnie to wygląda! 

Wydawnictwo Tajfuny przybliża literaturę Azji Wschodniej. Wyszukujemy dla Was najciekawsze tytuły: świeże głosy ze swoich lokalnych scen literackich, nieznane i zapomniane klasyki oraz kultowe pozycje, które nie dotarły do Polski. Wybieramy książki, które zachwycają nas swoim językiem i poruszają ważne dla nas tematy i wierzymy, że zarazimy tą pasją czytelników w Polsce. Dbamy o każdą naszą książkę – nad każdym tekstem pracujemy tak samo dokładnie, kolacjonując tłumaczenia i zapewniając czas na uważną redakcję. [tajfuny.pl] 
Tajfuny atakowały mnie zewsząd, gdy założyłam Instagrama, i prawdopodobnie wielu z Was kojarzy to wydawnictwo (i przy okazji księgarnię w Warszawie). Sama czytałam jedynie Ukochane równanie profesora i to był zachwyt! Nie mówię tylko o treści, ale również o wydaniu! Piękno, klasa, prostota, coś cudownego. Czaję się na Gorączkę złotych rybek - musicie przyznać, że ten grzbiet wygląda bajecznie. 

Dowody na Istnienie – to tytuł książki Hanny Krall. Reporterka nam go użyczyła, bo wierzymy, że każda książka non-fiction jest dowodem na istnienie. Człowieka, świata, a nawet Boga (jeśli ktoś chce). Dlatego wydajemy przede wszystkim książki reporterskie – polskie i zagraniczne. [dowody.com]
O Dowodach pewnie też wielu z Was słyszało. Ja zaczaiłam się na promocję i kupiłam reportaż: Nie zdążę, esej filozoficzny: Szczeliny istnienia oraz czeską powieść: Drobiazg. Dwie pierwsze książki przeczytałam, zrobiły na mnie dobre wrażenie. Po raz kolejny - przepiękne wydania! Nie ma Szczygła zostało nagrodzone Nike w 2019 i nie mogę sobie darować, że jej nie kupiłam (ale to naprawię). Polecam zapoznać się z Dowodami przede wszystkim osobom zainteresowanym literaturą non-fiction, choć jak widać znajdziemy tu również serię powieści czeskich. 

Nisza jest stołecznym wydawnictwem, istniejącym na rynku od 2004 roku. Redaktor naczelną jest jego założycielka, Krystyna Bratkowska, która w większości przypadków zajmuje się także korektą i tłumaczeniami. (...) Za oryginalne okładki odpowiada grafik Ryszard Kajzer, niekiedy Bogusław Bachorczyk. W ofercie Wydawnictwa Nisza sprzedawane są przede wszystkim pozycje z zakresu literatury pięknej oraz eseistyki, wypuszczane zazwyczaj w dosyć niskim nakładzie. [ksiazki.wp.pl]
Nisza jest wydawnictwem widmo - strona internetowa nie działa, więc by dowiedzieć się czegoś o ofercie, trzeba  przeszukiwać katalogi księgarni czy serwisów takich jak LC, ewentualnie starać się coś wyszukać na fanpage'u. Warto się jednak naszukać! Nisza to przede wszystkim "podwójnie piękna" literatura polska, z tych nagradzanych i chwalonych przez krytyków. Za mną Rejwach, Copyfighter i Włoskie szpilki - bez wyjątku rewelacyjne. Starannie dobrana i wydana literatura. 

To tyle na dziś, ale już poznaję kolejne niszowe wydawnictwa! Jeśli znacie ciekawe, małe oficyny wydawnicze - podzielcie się nimi. I dajcie znać, które z dzisiejszego zestawienia znacie. 

14 lipca

Przejmująca niesprawiedliwość. Kiepskie macierzyństwo. Włoskie szpilki Tulli

Przejmująca niesprawiedliwość. Kiepskie macierzyństwo. <i>Włoskie szpilki</i> Tulli

Wypożyczając Włoskie szpilki z biblioteki, nie wiedziałam nic ani o książce, ani jej autorce. Okładka mówi - nagrody, takie siakie, odważna proza, przetłumaczona na tyle języków... Zaczęłam czytać podekscytowana, z dobrą myślą. Pierwszy rozdział: no nieźle, znakomite pióro. Drugi rozdział - nie za smutno? Zmarszczone brwi. Zmarszczony nosek. Skrzywione usta. W końcu - totalne skupienie na słowach, zachwyt formą i emocje. Niesamowicie intensywna opowieść. O nieprzystawaniu i przewlekłym, nieuleczalnym skrzywdzeniu. 

Bezimienna bohaterka i narratorka jest córką Polki i Włocha. Jako dziewczynka jeździ(ła) do Mediolanu tylko w wakacje. Innym trudno pojąć, dlaczego mając przepustkę za żelazną kurtynę, nie wyjadą z Polski całą rodziną na stałe? Wojna. Komunizm. Teraźniejszość. To nie linearna historia, to sieć relacji, zdarzeń i wspomnień, przeszłość istniejąca w teraźniejszości, i chwila obecna sięgająca tego, co dawne. Postępowanie i cofanie się. Głównie cofanie. Los, który człowiekiem targa, który jest pustoszeniem, nie żadnym rozwojem. Matka i jej mgliste wspomnienia wojenne. Traumy, a raczej przykrości dzieciństwa. Wreszcie opieka nad znikającą pamięcią. 

Słowem, genialna wyobraźnia narracyjna. Znać mistrzynię prozy, sporo naprawdę ciekawych zabiegów fabularnych. Szanuję. Nie są to puste eksperymenty z formą, które niczemu nie służą, a jedynie w taki czy inny sposób szokują, łechtają spragnione czegoś nowego umysły literatów. Tulli waży słowa, buduje nimi emocje, pozwala się zadumać. Na pewno znacie to uczucie zamulenia, które przyczepia się do nas po lekturze niektórych książek - kiedy patrzy się pusto w przestrzeń i myśli. I nie są to w żadnym razie myśli skonkretyzowane, ułożone i oczywiste, raczej stan ogólnego, wrażeniowego zamyślenia. Tak czuję się po Włoskich szpilkach

To nie jest przyjemna lektura, choć też nie traumatyczna. We mnie zawsze niezgodę budzi przedstawienie życie ludzkiego jako pasma tragedii, bólu i rozczarowania, w którym inni są tymi złymi, obojętnymi, nie dającymi wsparcia - a taka jest książka Tulli. Na próżno szukać w niej "ludzi dobrej woli", radości, choćby krótkotrwałej, nadziei i pozytywnych aspektów. Smutek. Żałość. Szarość. Przez to już miałam zamiar porzucić lekturę w połowie - nie mam zamiaru bez celu się dołować. Na szczęście to tylko 143 strony, które minęły, zanim na serio zaczęłam myśleć o przerwaniu czytania. Najbardziej uderzyły mnie opisy dzieciństwa bohaterki. Nieobecnej matki, która jest przeciwko własnemu dziecku. Poczucia osamotnienia. Nieustających, małych przykrości powodujących ciągłą bezsenność:
Niezbyt dobrze wiedziała, kim jest i nie znała słów, którymi zdołałaby opisać swoje położenie. Bo przecież nie działa jej się żadna krzywda. Z przykrości znała tylko te drobne. Dużo drobnych przykrości. (...) Tkwiła w kłopotach, ale nie dramatycznych, raczej przewlekłych jak nieuleczalna choroba, do której trzeba się przyzwyczaić, bo nie ma innego wyjścia. [s. 114]
Mniej by bolały wielkie tragedie i dramatyzm jak w filmie. Bo na takie drobne nieprzyjemności - nie zawsze jest lekarstwo. Przynajmniej według Tulli. Jej historią, jej bohaterką rządzi krzywda. Jak już mówiłam - nie ma we mnie zgody na taką wizję świata, ale też nie o to chodzi w literaturze, żeby odwzorowywać rzeczywistość kropka w kropkę. Nie wiem, w jaki świat wierzy autorka i czy sama patrzy na niego tak szaro i przykro. I nie o to chodzi, żebym to roztrząsała i na zasadzie takich gdybań oceniała, czy książka jest wartościowa, czy nie. Wiem, że przez tę może hiperbolizację smutku mnie poruszyła, skłoniła do myślenia o ludziach marginesu. Tych zawsze siedzących samotnie na korytarzach, z którymi nie chcemy się zadawać, bo są jacyś dziwni. Pokazała mi własną skłonność do izolowania się od Innego, nieprzystającego do mojego życia. Krzywdę, jaką wyrządzić mogą małe złośliwości i niecierpliwość. Oczekiwanie od dziecka przekraczania własnych granic - których nie umie pokonać, nie ze złośliwości czy lenistwa, po prostu z niemocy: 
Po tej lekcji wiedziałam już na pewno, że kształt kółeczek i laseczek nie zależy od mojej dobrej woli. I w zimnym błysku jasności zgadłam, że odtąd już zawsze będę odpowiadać za rzeczy, na które nie mam wpływu. Z dnia na dzień stałam się kimś, kogo wcześniej nie było. Kimś z kreską przy nazwisku. [s. 84]
Tematy nauczania i sposobu traktowania młodych ludzi są mi bliskie, bo prawdopodobnie sama w przyszłości będę nauczycielką - i nie chciałabym niechcący zostać niczym katem. A niestety nasz system szkolnictwa zdaje się nieraz popierać wykluczenia, ocenianie przez pryzmat zdolności, postępów, umiejętności. Może czasem warto spojrzeć na człowieka i zauważyć jego ludzką niemoc. I zamiast ją karać, to starać się zrozumieć i nie naciskać. To właśnie robi Tulli. Wzbudza w nas współczucie i niezgodę na osamotnienie. 

Niezwykle intrygującą postacią jest matka bohaterki. Niewiele się o niej dowiadujemy. A to, co widzimy, nie nastraja optymistycznie. Oschłość. Powojenna trauma. Wewnętrzna pustka. Emocjonalny mur, który negatywnie wpływa na jej córkę, pozostającą bez wsparcia nawet najbliższej rodziny. Naprawdę bardzo to wszystko smutne i dołujące... Ten brak wiary w świat i przede wszystkim chęć zaistnienia w normalności "tych lepszych": 
(...) wykreśliłaby po kolei każdą swoją cechę, żeby zatrzeć ślady. Każdą swoją myśl zastąpiłaby przeciwmyślą, każde uczucie przeciwuczuciem. Całą treść swojego życia zastąpiłaby przeciwtreścią. Było to rozwiązanie lepsze do niewidzialności, lepsze od rozpłynięcia się w powietrzu. [s. 102]
To niesamowite, jak w trakcie czytania zmieniała się moja opinia o Włoskich szpilkach. Tak naprawdę czym dłużej o nich myślę i piszę, tym bardziej mi się podobają. Prostota, wyczucie, unikalny styl, brak banału, ukłucia smutku, które skłaniają do refleksji. Przepiękny przykład prozy emocjonalnej, ale nie sentymentalnej. Po prostu genialnie napisane. Na pewno jeszcze wrócę do tej autorki. 

Włoskie szpilki Magdaleny Tulli, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2011.

12 lipca

Książki jednodniówki. 10 powodów, dla których wolę, gdy jest krótko i cienko

Książki jednodniówki. 10 powodów, dla których wolę, gdy jest krótko i cienko

Kiedy zaczynałam swoją przygodę z blogowaniem (miałam jakieś trzynaście, czternaście lat) i wkręcałam się w internetową książkosferę, lubiłam podpisywać się pod różnymi czytelniczymi trendami. Tłumaczę na przykładach: 1. lepiej przeczytać książkę niż obejrzeć ekranizację, 2. najważniejsze, by wkręcić się w historię, 3. pisanie po książce i zaginanie stron to największe zło, 4. objętość książki to żaden problem, grubaski też są fajne, bo można dłużej pożyć z bohaterami. Przez te kilka lat zdążyłam w swoim życiu obalić wszystkie te "czytelnicze przykazania" (przy okazji zapraszam do posta, w którym trochę o tym mówię) i dojść do banalnego wniosku: czytaj se człowieku, jak ci się żywnie podoba. O! Ludowa mądrość. 

Ostatnio odkryłam w swym czytelniczym sercu pewną prawidłowość. Grube książki (powyżej 500 stron) czytam tygodniami, czasem miesiącami. Ciągną się i ciągną, męczą mnie strasznie, zdają się nie mieć końca. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spodobał mi się taki grubasek na tyle, żebym jednym tchem przeczytała całość. Tak ostatnio zdzierałam oczy na Czarnych oceanach Dukaja, Innych światach (które porzuciłam po kilku opowiadaniach), wcześniej Narrenturm Sapkowskiego (choć było całkiem spoko, odsyłam do recenzji), Potopie Sienkiewicza... Za to książki niegrube, najlepiej takie do 200-250 stron, zwykle połykam momentalnie. Oczywiście nie jest to jakaś sztywna zasada, przecież wciągnęłam się jak nie wiem w całą trylogię Cixin Liu, a Zły Tyrmanda czy Lalka Prusa to jedne z moich ulubionych książek. Traktuję je jako wyjątki potwierdzające regułę. Dlaczego?

10 zalet krótkich książek
I to takich, które nie wchodzą w skład żadnych serii

    1. Oszczędzanie czasu
To dość oczywista cecha cienkich książek - czyta się je zdecydowanie krócej. Jest to wyjątkowo istotne, kiedy czytamy coś, co średnio nam leży, a jednak chcemy/musimy to przeczytać do końca. No wiecie - lektury, bestsellery, których jesteśmy ciekawi, klasyki, przymus społeczny (jak to nie czytałeś Harry'ego Pottera?! Jak można nie znać żadnego utworu Mickiewicza?!). Łatwiej przebrnąć przez Ucztę Platona (ok. 50-70 stron) niż całych Chłopów Reymonta (stron milion). Mówcie, co chcecie... Poza tym niegruba książka jest wybawieniem dla ludzi z przypadłością taką jak moja - bardzo trudno jest mi porzucić rozpoczętą lekturę. Pracuję nad tym, ale jednak nieskończone książki nie dają mi spokoju. Poza tym trzeba doczytać nawet kiepską książkę, żeby móc się na jej temat wypowiedzieć, skrytykować. A przecież o to tu teraz chodzi w blogoświatku. 

    2. Odkrywanie
Jeśli chcemy rozpocząć swoją czytelniczą przygodę z jakimś autorem/krajem/gatunkiem/ nurtem, rzadko kiedy od razu rzucimy się na grubasy. Nie wyobrażam sobie, że moją pierwszą stycznością z Dukajem byłby olbrzymi Lód (którego nie czytałam, ale patrząc na inne, dość trudne do czytania jego książki... To mogłoby być wyzwanie. Choć twórczość Dukaja lubię i szanuję), a z groteską - Pożegnanie jesieni Witkacego (świetna książka!). No a jak ktoś jeszcze nie wie, czym jest mdławy romans historyczny - niech lepiej traci czas na czymś krótszym, niż Jeździec miedziany Simons (nie polecam). Czym książki krótsze, tym więcej w niewielkim czasie można odkryć, spróbować. 

    3. Smakowanie
Wiemy doskonale, że im coś występuje w mniejszej ilości, tym bardziej jest wyjątkowe. Weźmy na przykład takie... poziomki. Jestem przeogromną wielbicielką poziomek, a jest ich jak kot napłakał - nie dość, że tylko sezonowo, to i latem jak na targu znajdziesz (albo w lesie), to niemal cudem. Kiedy więc już mogę rozkoszować się ich niebiańskim smakiem, robię to powoli, zachwycam się każdą małą poziomeczką! Gdybym miała ich pod dostatkiem, żarłabym garściami... Analogicznie z krótkimi książkami - można powoli delektować się każdą stroną. Skupienie większe, łatwiej zachować uwagę, więcej się zapamiętuje. I się nie nudzi tak szybko. 

    4. Pochłanianie 
U mnie działa to tak, że jak mam kryzys czytelniczy, to potrafię niemal w ogóle nie czytać, może sporadycznie. Wtedy masowo oglądam seriale i filmy. Kiedy chcę kryzys przełamać - wiadomo, że nie sięgam po najcięższe (w dosłownym znaczeniu) tomisko w domu. Nie chcę w końcu wpaść w kolejny kryzys. Biorę się za książki jak najcieńsze. Wystarczy, że jedna taka książka mnie wciągnie, i biorę się za kolejną. Pochłaniam w dzień czy dwa. Nie męczę się tygodniami. To miłe uczucie, kiedy się tak szybko przeczyta książkę. Człowiek ma po prostu satysfakcję - udało się, skończyłam, jestem kimś! Dobijamy w tym miesiącu do dziesięciu książek! To bardzo motywuje do czytania taką leniwą kluchę jak ja. Serio, jestem ludzka, co będę kłamać. 

    5. Więcej za mniej 
Cienkie książki są z reguły tańsze. Jeśli kupię trzy grube książki i zapłacę stówę (hehe, przy dobrych wiatrach), to za tę samą kwotę kupię cztery, może nawet pięć książek krótszych. Czaicie bazę? Jestem studentem-sknerą. Zawsze biorę to, co tańsze. Wiadomo. 

    6. Eksperymentowanie z formą 
Może tu się nie zgodzimy, mając przed oczami Ulissesa Joyce'a, ale odnoszę wrażenie, że krótka forma sprzyja literackim eksperymentom. Sprawia, że czytelnik doświadczy czegoś nowego, ale nie zdąży się tym znudzić. Weźmy chociaż Innych ludzi Masłowskiej - gdyby to było dwa razy grubsze, poddałabym się. A tak mam w pamięci obraz książki dziwnej, ale charakterystycznej i ciekawej. 

    7. Podróże
Tu sprawa jest oczywista - bagaż jest zawsze dziwnie za mały, kiedy chce się wszystko zmieścić. Przemieszczając się, chcemy nasze walizy, torby i plecaki jak najbardziej odchudzić, żeby nie dźwiga. Dużo wygodniej czytać w tramwaju książkę małą, niż ogromne tomiszcze, od trzymania którego bolą ręce i spojrzenia innych pasażerów. 

    8. Brak przywiązania do historii i bohaterów 
Przestałam lubić tasiemce. Naprawdę. Jasne, lubię, jak historia mnie wciągnie - ale wole takie szybkie strzały. Nie chcę obsesyjnie myśleć o bohaterach fikcyjnej opowieści i zastanawiać się, co tam dalej z nimi będzie. A oczekiwanie na kolejne części jakiejś serii właśnie to z człowiekiem robi. Kiedyś uwielbiałam to uczucie kibicowania bohaterom, traktowania ich jak żywych - pewnie teraz też z przyjemnością bym się zaczytywała w dobrej, grubej młodzieżówce. Ale już nie chcę. Mam to w serialu i mnie to męczy, jak coś ma za dużo sezonów. Chociaż powieści chciałabym od tego przywiązywania się uwolnić. Literaturę traktuję poważniej i nie chcę się tu pysznić, po prostu film/serial to rozrywka, książki dobieram ostrożniej i rzadziej służą mi czystej rozrywce. Ktoś rozumie, ma tak samo? Oczywiście wyjątkiem jest Jeżycjada. Bo jest ze mną od dawna i kocham ją bezwarunkowo (nawet jeśli ta miłość bywa trudna). 

    9. Szybsze poszerzanie horyzontów 
Też macie poczucie zaległości kulturowej? Że jakoś tak za mało w życiu przeczytaliście, za mało znacie, za mało wiecie? I że chcielibyście być bardziej oczytani, z łatwością rzucać nazwiskami? No to słuchajcie - cienkie książki. Jeśli masz do wyboru przeczytać jedną Wielką Ważną Książkę albo trzy Małe Ważne Książki - wybierz te trzy. Trochę powtarzam to, co już pisałam wyżej, ale jeśli chcesz poznać Autora, o którym wszyscy mówią, ale nagle okazuje się, że to nie autor ale Autorów Milion, to zwracaj uwagę na ich Wielkie Krótkie Dzieła. Nie ma za co. Służę swoją starannie obliczoną erudycją.

    10. Stop wodolejstwu 
Masz wrażenie, że niektóre grube książki mogłyby stracić połowę swojej objętości i w ogóle by na tym nie ucierpiały, a wręcz taka terapia uszczuplająca by im pomogła? Cóż, tak jest. Jak gdyby autorzy mieli zaprogramowane w umysłach, że gruba książka to lepsza książka i więcej hajsu (a przecież nie płacą im za ilość znaków! Choć obiło mi się o uszy, że kiedyś, gdzieś tak było. Ktoś wie coś więcej?). I często wychodzi wodolejstwo. Nie lubię wodolejstwa. Wolę konkret. W Lalce nie cierpiałam Pamiętnika starego subiekta, a u Kosika przydługich dysput technologicznych. Czasem warto sobie darować i pomóc czytelnikom! 

Gdyby jakaś książka poczuła się urażona, to przepraszam, nie dyskryminuję żadnych bardziej puszystych tomów. Przepraszam za nazywanie Was grubasami. Ale może pora przejść na dietę? 

Choć starałam się nie być nadęta i nie wszystko w tym poście było na sto procent poważne, to rzeczywiście prawdą jest, że wolę niegrube książki. I nie czuję się przez to mniej wartościowym książkoholikiem czy głupszym człowiekiem, co boi się "ambitniejszej" literatury. Tłumaczę, bo choć wierzę w swoich czytelników, to stereotyp wielkiej książki = mądrej książki tkwi w wielu. A mały tomik może swoim niedopowiedzeniem zdziałać w mózgu dużo więcej, niż gruby przegadany tom, w którym autor boleśnie długo tłumaczy i opowiada nam wszystko... A więc jeszcze punkt 11 - Niedopowiedzenia. WIELBIĘ. 

Co o tym sądzicie? Jakie książki lubicie czytać najbardziej? Co z seriami? Jakie są Wasze ulubione cienkie pozycje, które moglibyście polecić? 

PS. Raptory ze zdjęcia to komiks Dema, twórcy najlepszej rzeczy w internecie - czyli Kucy z Bronksu. Ktoś ogląda?
PS2. Przepraszam za to, że tekst o krótkich książkach jest tak długi i się tak ciągnie nawet w postscriptum... Macie kuce na koniec. Bo książki nieraz są przyczynkiem do afirmacji życia! O. Ludowa mądrość. 

10 lipca

Spóźnione podsumowanie czerwca: minirecenzje, zdalna sesja, zalana klawiatura i mój pierwszy (sic!) audiobook

Spóźnione podsumowanie czerwca: minirecenzje, zdalna sesja,  zalana klawiatura i mój pierwszy (sic!) audiobook

PRZETRWAŁAM. 
Na tym mogłabym skończyć tego posta. Miniony miesiąc był z lekka rąbnięty, choć głównie kisiłam się w domu. W końcu skończyłam wszystkie prace zaliczeniowa i CHWAŁA PANU, bo już od genologii bolała mnie głowa, a po morfie to dosłownie rozłożyło mnie na cały dzień (ale zdane! Na dumne 3+!).  A jeszcze zalałam klawiaturę w laptopie i nie działa mi 'n', 'b', prawy alt oraz delete. No. Słabo. Piszę na służbowym taty. 

W końcu jako tako wznowiłam życie towarzyskie, przeżyłam pierwsze wege ognisko, pojechałam w góry, gdzie trochę się podbrązowiłam (ale tylko trochę). Ogarnął mnie szał ciał na pielęgnacje skóry twarzy i kwiatki w pokoju, więc poszłam za modą, ale może to dobry trend. Coś jeszcze..? Dużo kupowanych rzeczy. Sprzedaż książek na Allegro. Refleksje na temat tego, jak to czas jednak szybko ucieka, poszukiwanie pracy (dość leniwe). Czas rozstań. Całogodzinne śmianie się z kota i oglądanie Jane the Virgin (już całe obejrzane, więc nie kusi. Dobrze! A tak w ogóle to polecam). Ręka, noga, mózg na ścianie. Radość. Dziwność. Spadek pasji. I pragnienie pójście na tłoczną, pełną potu innych ludzi imprezę w ciasnych klubie z disco polo. Moje życie musi nabrać tempa, bo zwariuję przed kompem i książkami! 

Powitajmy jednak gwiazdy dzisiejszego przedwieczoru! Książki, które udało mi się przeczytać bądź (tak!) przesłuchać w minionym miesiącu. A jako że zawaliłam sprawę i zrecenzowałam tylko jedną z nich (spuśćmy zasłonę milczenia na moją nędzną aktywność na blogu i w mediach w ostatnim czasie i zwalmy winę na studia), to poniżej znajdziecie moje krótkie spóźnione recenzjo-refleksje. W kolejności od najgorszych, choć wielkich rozczarowań nie było.  

  • Czarne oceany, Jacek Dukaj

Perfekcyjna niedoskonałość tego pana zrobiła na mnie sporo wrażenie, więc do Czarnych oceanów podchodziłam bez ostrożności i z nadzieją, tym bardziej, że powieść dostała nagrodę Zajdla i w ogóle zbierała niezłe opinie. Efekt: wynudziłam, wymęczyłam, przecierpiałam. Zawiłe to, przegadane, pełne niezrozumiałych dla mnie i spowalniających fabułę monologów. Żałuję, że nie porzuciłam lektury już na początku. Dalej nie do końca czaję, co tam się podziało. Taki typ SF nie jest dla mnie, nawet jeśli Dukaj miał kilka ciekawych pomysłów, jak choćby NETi, etykietę obowiązującą pod oczami wszechobecnych kamer, czy telepatów, którzy nie tyle zaglądają do cudzych mózgów, ale są bombardowani myślami wszystkich znajdujących się w pobliżu ludzi. Polecam tylko freakom kochającym hard science fiction i cyberpunk. 

Odsyłam do recenzji na blogu! Tej jedynej, którą napisałam w czerwcu... Słowem podsumowania - dobrze się czytający średniaczek. 

  • Życie Sus, Jonas T. Bengtsson

Powieść skandynawska o dziewczynie z blokowiska. Haszysz, samobójstwa, bijatyki i brud. Narracja pierwszoosobowa. Jako dziewczyna z blokowiska czuję się urażona, bo nie jestem przestępczynią i żadnej patologii tu nie ma (no chyba że łazikujący pod sklepem wiecznie pijany sąsiad). Ale rozumiem ideę, przedstawienie pół, a właściwie ćwierćświatka, bo nie ma tu żadnych wielkich mafii i groźnych, straszących śmiercią rodziny byków. Sus jest nieco groteskowa, bo maleńka, a stara się zgrywać twardzielkę. Jej codzienne próby, takie jak wdawanie się w bójki czy kradzież wagi ze sklepu, wydawały mi się nieco zabawne, a nie tragiczne... Na pewno niezrozumiałe. Podejrzewam Sus o jakieś skrzywienie i traumę rodzinną. Dziwna postać, dziwna historia. Trudno mi powiedzieć, co ta opowieść ma ze sobą nieść, co powodować. Pesymizm? Współczucie? Powieść wciąga i jest rewelacyjnie napisana, jestem pewna, że do wielu trafi. Ta dosadność. Brak kwiatków. Zachwiana bohaterka. Mnie szczególnie nie ruszyło, nawet nie pamiętam zakończenia. Na pewno żałuję, że nie napisałam od razu recenzji!

  • Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Marcin Wicha

Mój pierwszy w życiu do końca przesłuchany audiobook!!! Serio, serio. Trudno jest mi oceniać książkę, przy której pichciłam, myłam gary i zasypiałam. Na pewno szacunek za dźwięczny głos Marcina Popczyńskiego. Kiedy jednak nie skupiam się sama na słowach, moje myśli uciekają, więc wątpię, żebym wiele z Rzeczy... zapamiętała. Na pewno liczne nawiązania i "erudycyjne wtręty". Refleksje po stracie matki, powroty do przeszłości, z których wyłania się postać niebagatelna, żyjąca spoza grobu. Sporo tu ciepła, mniej melancholii, jakiś kojący ton (choć może to akurat zasługa lektora?). Dopiero wczoraj dowiedziałam się, że książka dostała Nike za 2018 (w ogóle dopiero wczoraj zainteresowałam się konkursami literackimi, aż dziw, że tak późno). Czy mnie to dziwi? Cóż, trochę żałuję, że nie przeczytałam wersji papierowej, na pewno wiele mi umknęło. Ale z audiobookami chyba zostanę na dłużej. 

  • Kadisz, Henryk Grynberg 

Kto obserwuje mnie na Instagramie, być może wie, że o Kadiszu pisałam na zaliczenie Literatury 1968-89. To była po prostu najcieńsza pozycja, jeśli chodzi o prozę. Malutka książeczka, ale ogromna dawka przeróżnych emocji. Przepiękne literackie przeżycie. Jak być Żydem na emigracji w USA? Po co pamiętać o Zagładzie? Co zrobić, gdy odchodzi ostatnia osoba, z którą dzieliliśmy wspomnienia (przez przypadek trafiłam na dwie książki o stracie matki)? Czym różni się śmierć nagła od śmierci z choroby i czy któraś jest "dumniejsza"? Jak testament przeszkadza w żałobie i czemu Żyd bywa żydem dla własnej matki? Na pewno jeszcze sięgnę po Grynberga, czytając wywiady z nim, stwierdzam, że to niesamowity, mądry człowiek. 
Czułem lęk. Ona była moim ostatnim żywym wiązaniem z tamtym światem, który był naprawdę nasz. Po niej zostawałem już sam wśród tych wszystkich, których nam zgładzono (...). Zostawałem ostatnim świadkiem, żeby swym świadectwem zaprzeczać nicości [s. 39]
To tyle z książek! Jeśli chodzi o filmy i seriale - będę się streszczać. Oto, co ciekawego udało mi się obejrzeć: 
  1. Wybory Paytona Hobarta (2019) - młodzieżowy serial o chłopaku, co to chce zostać prezydentem. Grany przez Bena Platta, którego możecie kojarzyć śpiewającego w Dear Evan Hansen (osobiście bardzo lubię jego głos). W środku sesji obejrzałam dwa sezony. Ogólnie szału nie ma - typowe, obsesyjne dla Netfliksa tematy (ekologia, swoboda seksualna, wszelkie dyskryminacje...), które wyjątkowo nachalnie rzuca się nam w twarz, za czym nie przepadam. Dziwna wizja świata, w którym liczą się przede wszystkim pozycja, niezdefiniowane bycie sobą i związki. Pierwszy sezon jeszcze ciekawy, przez świeżość (ciekawi, przymuleni bohaterowie, karykaturalna, wciągająca przesada, wątek Infinity i jej babci...), drugi - tylko dziwny. W kółko mówią o ekologii i trójkątach. Zmarnowana postać Astrid. Patologie. Wciskane na siłę piosenki, żeby Ben mógł sobie pośpiewać. Średniaczek. Nie mój gust. Trzeciego sezonu już oglądać nie będę. 
  2. Eurovision Song Contest. Historia zespołu Fire Saga (2020) - nieźle porąbany film! Nie wiem, czy umiem powiedzieć o nim coś konstruktywnego. Po prostu przyjemna bujda na resorach, w której nic się kupy trzymać nie musi, i to jest w tym filmie najpiękniejsze. Można się pośmiać. Czasem tak żenujący, że aż nieprzyjemny.
  3. Wredne dziewczyny 1 i 2 (2004, 2011), American Pie (1999), Słodkie zmartwienia (1995) - miałam jakiś niewytłumaczalny szał na starsze filmy nastolatkowe... To było tak złe, seksistowskie, banalne i okropne, że zostawiam bez komentarza. Nie oglądajcie tego. Ble. Fuj.
  4. Pogrzebany (2010) - czy półtoragodzinny film, w którym jesteśmy razem z bohaterem cały czas zamknięci w trumnie, może trzymać w napięciu? Może! Co prawda Pogrzebany to typowy amerykański film akcji i czasem tylko kręciłam oczami, ale dobrze się ogląda. 

Na koniec, żeby tradycji stało się zadość, wklejam piosenkę. Coraz bardziej lubię Ralpha. Chwila, kiedy śpiewa "METEEOOR!" to moja ulubiona. Wyję razem z nim, choćby się paliło. 

Copyright © Ballady bezludne , Blogger