(Słowem wstępu do właściwej recenzji - krótka scenka. Nie mogłam się powstrzymać.)
Zwykła, osiedlowa biblioteka. Spragniony lektury Niedoszły Polonista przechadza się wśród półek, szukając tego czegoś. Omija działy z literaturą amerykańską, angielską i polską. Zatrzymuje się przed książkami fińskimi. Nie jest ich dużo. W oczy szybko rzuca się cieniutka, staro wyglądająca powieść. O, noblista (z roku 1939)! Słońce życia. Trochę dramatycznie. Pewnie romans. Pewnie wieś. Opis na skrzydełkach przypuszczenia te potwierdza. Bierzemy.
Pierwsze dwie, trzy, cztery strony, czytane podczas uroczej przejażdżki miejskim, telepiącym się autobusem, wprowadziły mnie w dziwny nastrój. Wzruszyłam się jak głupia, oniemiałam i rozpłynęłam się pod wpływem opisu młodzieńca powracającego do domu matki, położonym w malowniczej fińskiej wsi Malkamäki. Serio. Opis urokliwy, subtelny, bijący jakimś spokojem i słodyczą...
"Syn wraca w rodzinne strony. Wraca w chwili, gdy właśnie na zboczach rozbłysło na nowo przebudzone lato. O nadejściu lata mówi wszystko: drzewa, pola, sklepienie nieba. (…) Długo patrzył na ten krajobraz poprzez kiście kwiatów kruszyny i nie przestawał nucić z cicha melodii, która tak bardzo odpowiadała jego nastrojowi. Uciszonymi zmysłami wyczuwał niejako woń młodej zieleni, a tykanie zegara zdawało mu się ciągle coś powtarzać. To bezustanne powtarzanie wprawiało powoli przybysza w stan, za którym wzdychał."
Naprawdę nie wiem, co w tamtej chwili tak bardzo urzekło mnie w tych opisach. Chyba to, jakie to jest ładne, ciche, liryczne. Zwykła scena - Eliasz wraca do domu. Nic więcej się nie dzieje, ale już trwam w jakimś napięciu - pewnie zaraz pojawi się dziewczyna. Rzeczywiście, pojawia się niedługo później. Rozpoczyna się lato, a narrator złośliwie cofa się w czasie do zimy. Będzie to robić w trakcie powieści dość często, traktując czas w sposób, jakby ten nie miał żadnego znaczenia, mieszając ze sobą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, myląc nas przy tym. Czas będzie mieć znaczenie tylko w tym sensie, że jest lato. Więc mamy opis Lyyli Korkee - jej oczekiwania i dojrzewania zimą i wiosną, aż do pierwszego letniego spotkania z Eliaszem. Reszty nie zdradzę - ale jeśli myślicie, że wiecie, jak to się dalej potoczy, jesteście w błędzie. Nie mówiąc o tym, że fabuła, a może nawet relacje międzyludzkie, nie odgrywają w tej powieści większej roli.
To jest dziwna książka, która też pewnie niewielu się spodoba. Jest w niej dużo subtelnego uroku, refleksji, jakiejś ulotności i rozmycia. To dzieło dla trochę romantycznych, lubiących się rozmarzyć dusz. Dla tych, którzy nie boją się czasem poczytać o niczym, by tylko zatopić się w słowach, przyrodzie, jakimś wrażeniu. Słońce życia rozgrzewa, gdy panuje skwar pełni lata, gdy wchodzimy na salę pełną tańczących, ale też chłodzi podczas gwałtownej burzy i letnich nocy przepełnionych śpiewem drozda. To książka, której często nie rozumiałam. O co w niej chodzi? Do czego to dąży? Myśli i emocje bohaterów były dla mnie całkiem nie do pojęcia - zresztą i wiele wydarzeń pokrywała tajemnicza zasłona milczenie i niedomówień. Nie jest to więc powieść psychologiczna. Nie jest to też romans, brakuje tu czułych wyznań i barwnych chwil pełnych uniesień. Określeniem, które nasuwa mi się jako najbardziej trafne, to chyba powieść filozoficzno-refleksyjna. Choć nie powiem do końca, czego ta refleksja dotyczy. Rozumiecie?
Z pewnością tym, co jest tutaj istotne, to rytm przyrody. Jakaś łączność człowieka z naturą. Istota ludzka jest tu pokazana jako odosobniona, dialogi to rzadkość, każdy skupia się na swoim przeżywaniu, a inni ludzie są tylko elementem krajobrazu, czymś, co w nas powoduje przemianę. Bohaterowie mnie dziwili - narrator nie mówi o moralności, etycznym postępowaniu. Wszystkim powodują jakieś instynkty, emocje, ale też coś zewnętrznego. Chwilowy nastrój? Księżycowa noc? Barwy kwiatów? To opowieść o wzdychaniu, mijaniu i lecie, które przekształca jednych ludzi w drugich, jedną emocję w inną i wrażenia w inne wrażenia. Takie to pogmatwane, a jednak tchnące spokojem.
To, czy Eliasz kochał Lyyli albo czy ona jego - jest jakieś bez znaczenia. Oni sami są jakby nie najistotniejsi - raczej narrator skupia naszą uwagę na krajobrazie. Pewnie teraz wielu, czytając tę moją opinię, rzekłoby: to ja podziękuję, nie lubię opisów przyrody. Słusznie zresztą, dla takich, którzy od lektury oczekują krwistej, wyrazistej akcji i barwnych bohaterów, ta powieść nie ma nic do zaoferowania. Tu są głównie opisy. Nieszablonowe, mocno liryczne, odrealnione, jak już pisałam - tajemnicze i urokliwe. Emocje, wrażenia bohatera łączą się z blaskiem księżyca i szumem drzew, słoneczną polaną i porośniętymi kwieciem wzgórzach. Są od nich zależne.
Nie powiem, bywałam zniecierpliwiona podczas lektury. Totalnie nie potrafiłam uchwycić sensu, ukrytej metafory, nie wiem - rozwiązania zagadki. Potem przestałam się na tym skupiać, popłynęłam z prądem. Dalej nie wiem, co sądzić o Słońcu życia - z pewnością książka ta ma w sobie jakąś wrażliwość, choć nie objawiającą się w słusznych wyborach czy jakiejś moralności bohaterów, to pewna wrażliwość na przyrodę, w widzeniu świata. Wyobraź sobie, że siedzisz na wzgórzu, patrzysz na horyzont, na słońce, na bujne kwiaty - i to wyzwala w Tobie myśli o sens bytu. To jest taka wrażliwość. Taka powieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz