Jeśli ktoś czytał Millennium, to wie, jakie rozczarowanie i niedosyt towarzyszą dojściu do ostatniej strony Zamka z piasku, który runął - trzeciego i ostatniego tomu serii Larssona. Trudno pogodzić się z myślą, że byłby i czwarty, może nawet piąty i szósty tom, gdyby nie przedwczesna śmierć autora, który już nawet miał rozrysowany plan na całą kolejną powieść, zaczął już ją pisać. Po kilku latach Millennium w cudowny sposób jednak powraca. Co prawda pod innym nazwiskiem i bez związku z zamysłem Larssona na tę serię, ale, myśli sobie czytelnik, zawsze to coś. Zawsze jakiś sposób, aby dowiedzieć się, jak to mogło potoczyć się dalej. Zawsze jakiś sposób, aby jeszcze choć przez kilka godzin potowarzyszyć Lisbeth i Blomkvistowi.
"Millennium" ma się ku upadkowi. Mikael od dawna nie znalazł żadnego głośnego tematu, a gazetę powoli stara się sobie podporządkować prasowe imperium Sernera. Blomkvist, niegdyś jeden z najsłynniejszych i najbardziej cenionych dziennikarzy w Szwecji, teraz postrzegany jako wypalony tradycjonalista. Pojawia się jednak cień nadziei na znalezienie odpowiedniego tematu - wielka afera związana z amerykańskimi służbami specjalnymi i profesorem Fransem Balderem zajmującemu się badaniami nad sztuczną inteligencją. W sprawę zamieszana jest również Lisbeth Salander, która z niewiadomych przyczyn dokonuje hackerskiego ataku na NSA. Kto wykradł wyniki badań Baldera i jaki związek istnieje między nim a polującymi na jego życie przestępcami? I jaką rolę w tym wszystkim odegra jego autystyczny syn, August?
"Żyjemy w chorym świecie, Mikael. (...) W świecie, w którym paranoja jest oznaką zdrowia."
Ku swojemu zaskoczeniu muszę przyznać, że w książce Legercrantza wyczułam pewien klimat Millennium Larssona. Naprawdę! Podobna skłonność do rozpisywania się na tematy polityczno-spiskowo-dziennikarskie, upodobanie w wymyślaniu wydarzeń nie do końca realnych, ale popisowych (jak bohaterska akcja Salander czy zdolności pewnego chłopca), pewna suchość wywodu połączona z rzadkimi rozmyśleniami bohaterów, prowadzenie kilku wątków równocześnie - to wszystko dawało mi pewną namiastkę tego, co mogłam przeżyć z Millennium. Nawet bohaterowie zdawali się podobni i całkiem zgrabnie wykreowani. Ale zawsze musi być jakieś ale.
Owym "ale" w tym przypadku były zwroty akcji, a raczej ich totalna przewidywalność i brak wielkiego, larssonowego bum!. Nikt tu się z ziemi nie wykopywał, rzekomo zamordowani nie powracali do domów, a zmutowany genetycznie osiłek nie miał stóp przytwierdzanych do podłoża... Co nas nie zabije było bardziej... delikatne? mniej szokujące? powolniejsze? Słowem - to nie było to. Mimo całego szacunku do Lagercrantza, który moim zdaniem dość zgrabnie poradził sobie w ogromnym bez wątpienia wyzwaniem pociągnięcia dalej jednej z najbardziej rozpoznawalnych trylogii kryminalnych w dziejach, muszę przyznać, że to już nie jest Millennium. To po prostu pewna próba, osobista wizja autora, osobna powieść (czy też powieści, jeśli mówimy o kolejnych częściach, które powstają).
Porzućmy już jednak porównania do Millennium i płakania nad tym, że Larsson nie powróci (niektórzy czytelnicy zdają się nie rozumieć, że nie da się dokładnie skopiować czyjegoś stylu, pomysłów i bohaterów i stworzyć coś podobającego się tak samo jak oryginał, kiedy oryginał ów się ubóstwia. Już nie krzyczmy tak na tego biednego Lagercrantza, który według mnie odwalił kawał dobrej roboty i wiedział, o czym pisze. No!). Co nas nie zabije to całkiem dobra książka. Może nie jedna z tych, po których woła się: "Zwaliło mnie z nóg i nie wiem, czy chcę wstawać!", ale przyjemna, trzymająca w napięciu lektura, którą pochłania się w mgnieniu oka. Autor zainteresował mnie światem hackerów, sawantów i dziennikarzy śledczych, stworzył ciekawą intrygę, ciekawych bohaterów (Camilla! ♥ Andrei! ♥♥). Jedyną wadą tej powieści jest to, że nie napisał jej Larsson.
PS. Oczywiście po część kolejną, którą jest Mężczyzna, który gonił swój cień, chętnie sięgnę.
Owym "ale" w tym przypadku były zwroty akcji, a raczej ich totalna przewidywalność i brak wielkiego, larssonowego bum!. Nikt tu się z ziemi nie wykopywał, rzekomo zamordowani nie powracali do domów, a zmutowany genetycznie osiłek nie miał stóp przytwierdzanych do podłoża... Co nas nie zabije było bardziej... delikatne? mniej szokujące? powolniejsze? Słowem - to nie było to. Mimo całego szacunku do Lagercrantza, który moim zdaniem dość zgrabnie poradził sobie w ogromnym bez wątpienia wyzwaniem pociągnięcia dalej jednej z najbardziej rozpoznawalnych trylogii kryminalnych w dziejach, muszę przyznać, że to już nie jest Millennium. To po prostu pewna próba, osobista wizja autora, osobna powieść (czy też powieści, jeśli mówimy o kolejnych częściach, które powstają).
Porzućmy już jednak porównania do Millennium i płakania nad tym, że Larsson nie powróci (niektórzy czytelnicy zdają się nie rozumieć, że nie da się dokładnie skopiować czyjegoś stylu, pomysłów i bohaterów i stworzyć coś podobającego się tak samo jak oryginał, kiedy oryginał ów się ubóstwia. Już nie krzyczmy tak na tego biednego Lagercrantza, który według mnie odwalił kawał dobrej roboty i wiedział, o czym pisze. No!). Co nas nie zabije to całkiem dobra książka. Może nie jedna z tych, po których woła się: "Zwaliło mnie z nóg i nie wiem, czy chcę wstawać!", ale przyjemna, trzymająca w napięciu lektura, którą pochłania się w mgnieniu oka. Autor zainteresował mnie światem hackerów, sawantów i dziennikarzy śledczych, stworzył ciekawą intrygę, ciekawych bohaterów (Camilla! ♥ Andrei! ♥♥). Jedyną wadą tej powieści jest to, że nie napisał jej Larsson.
PS. Oczywiście po część kolejną, którą jest Mężczyzna, który gonił swój cień, chętnie sięgnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz